, , , ,

Długo czekałam, czyli Olgi opowieść o tańcu

Byłam małą dziewczynką, gdy zapisano mnie na balet. Sprawiałam trochę kłopotów, bo ciągle chciałam tańczyć po swojemu…

Przed światłem i oddechem

Czym jest taniec? Przede wszystkim czymś naturalnym. Jeszcze zanim weźmiemy pierwszy oddech, zanim po raz pierwszy otworzymy oczy na światło, tańczymy w bezkresnych wodach wieczności – wewnątrz Matki. Muzyka jest pierwszym językiem, a taniec pierwszą świadomością siebie i ciała, w którym przychodzimy na świat.

Wystarczy spojrzeć na dzieci. Jeśli tylko mogą tańczą i śpiewają. Robią to w różnych sytuacjach, intuicyjnie, prawdziwie i z wielkim zaangażowaniem. Dopóki ktoś dorosły nie wejdzie pomiędzy dziecko a taniec z ocenami i nakazami – będzie tańczyło niewinnie i z radością.

Najbardziej niszczące są oceny „nie umiesz tańczyć”, „źle to robisz”, „nie masz wdzięku”. Tańczymy swobodnie, dopóki nie pojawi się ocena i rozróżnienie – to jest ładne, a to nie, to wypada, a to nie. Kiedy tak myślimy, taniec zaczyna umierać…

Jeśli poruszamy się zgodnie z tym, co czujemy, zawsze jest to piękne i pełne mocy. Ocenianie hamuje spontaniczny ruch i zabiera oddech. Przyprawia o kompleksy, blokuje ciało i zamyka drzwi do samoświadomości.

Początek

To są moje refleksje na temat tańca, który został mi odebrany, zanim zdążyłam w pełni się w nim rozwinąć. Byłam małą dziewczynką, gdy zapisano mnie na balet. Sprawiałam trochę kłopotów, bo ciągle chciałam tańczyć po swojemu, ale nauczyciel był na tyle mądry, że mi na to pozwalał. Nagle okazało się, że świat się uporządkował. Wszystkie elementy wskoczyły na właściwe miejsca, a ja tańczyłam. Tego chciałam – chciałam tańczyć…

Niestety, widząc moje zaangażowanie, dorośli poczuli zagrożenie. Nie chce czytać, nie chce pisać, na domiar złego, nie chce liczyć. Chce tańczyć! Trzeba to przerwać zanim będzie za późno.

Powinnam się ładnie uczyć, a nie tańczyć – słyszałam. Żeby wyrosnąć na dużą, mądrą, muszę się dużo uczyć, nie tańczyć. To nie jest żadne ważne zajęcie. To tylko zabawa.

Poszłam do szkoły. Czas zabaw się skończył.

Trwanie w bezruchu

Nauczono mnie, że swobodne wyrażanie się poprzez ciało jest naganne. Grzeczne dzieci nie biegają, nie skaczą i nie machają nogami. W dodatku byłam słaba z tzw. wf. I najmniejsza w klasie, bo o rok młodsza. A ponieważ z kolei w wieku dojrzewania wyrosły mi długie ręce i nogi, szybko przylgnęła do mnie łatka „niezdary”.

Następnie okazało się, że jedyny akceptowalny taniec uprawiany jest w formie towarzyskiej. Pod koniec liceum wysłano mnie na kurs tańca, bo „jak ona się zaprezentuje na studniówce”. Męczyłam się tam jak niewolnik w dybach. Szybko się przekonałam, że to mi nie pasuje. I że nie jest mi wszystko jedno czego słucham, byle by coś grało. Muzyka i taniec były dla mnie jak oddech i słowo. Związane ze sobą. Istotne.

Nie interesowało mnie byle jakie podrygiwanie. Poza tym nie widziałam sensu w tańcu w parze. Chciałam być wolna. Było to intymne i prywatne.

Bunt w ciemnościach

Pewnego wieczoru odkryłam, że mogę tańczyć, gdy zostaję sama w domu. To było święto. Zapalałam świece, nastawiałam muzykę i tańczyłam. Czasem tak długo, aż padałam na podłogę ze zmęczenia, pokryta cienką warstwą potu. Czułam się uświęcona i oczyszczona.

Tańczyłam, gdy byłam zadowolona, bo chłopak, który mi się spodobał, zaprosił mnie na lody. Gdy dostałam kolejną dwóję z matematyki, gdy koleżanka mnie zdenerwowała i wtedy, gdy znalazłam przyjaciółkę.

Nikt o tym nie wiedział. To była moja tajemnica…

Wyzwolenie

Tańczyłam tak przez kolejne ponad dwadzieścia lat. Gdy urodziłam dziecko, gdy miałam ciężkie i piękne chwile. Tańczyłam sama, w ciemnościach. Tańczyłam, aby wyrazić to, co niewyrażalne.

Aż w pewne lipcowe popołudnie w ogródku pod jabłonią spotkałam Anię. Zaczęłyśmy rozmawiać i zaprosiła mnie do grupy kobiet, tańczących salsę. Byłam sceptyczna.
– Nie tańczę w parze i nie lubię kroków.
– Nie musisz, każda z nas tańczy sama i jak chce.

Nie wierzyłam, że jest gdzieś miejsce, gdzie mogę wytańczyć sobie to, co bym chciała. I to w świetle dnia albo przy zapalonych lampach. Postanowiłam jednak zaryzykować.

Co dostałam?

Piękną, prawdziwą, energetyczną muzykę, która porusza duszę i emocje. Towarzystwo kobiet, które uśmiechają się i akceptują nawzajem. Kondycję, bo rytmy są szalone. Poprawę nastroju, bo trudno się smucić po godzinie intensywnej salsy. Możliwość wytańczenia emocji, złości, smutku, euforii, radości, melancholii i nawet irytacji. Zupełnie nowe znajomości i odświeżenia mnóstwa dawnych… Odzyskaną świadomość własnego ciała i samoakceptację.

Salsa oznacza dla mnie radość, wolność, poznanie i możliwość wytańczenia tego, czego nie umiem wypowiedzieć. Czekałam na nią czterdzieści cztery lata…

Warto było…

Olga Szelc