Taniec może uwalniać od stereotypowych zachowań. Można porzucić ocenianie, czy to jest ładne czy nieładne. Po prostu być tym tańcem, być w nim i z nim.

Pamiętam, że w dzieciństwie nie tyle sama tańczyłam, co uwielbiałam oglądać balet. Fascynowało mnie to panowanie nad ciałem i było w tym też coś niezwykle zmysłowego…  Nie mogłam oderwać oczu od tancerzy w telewizji.
Z tańcem jako formą zabawy po raz pierwszy spotkałam się na letnich koloniach. To był wielki zawód. Trzeba było tańczyć w parach, według określonego porządku. Dziewczynki denerwowały się tym, że nie zostaną poproszone do tańca przez chłopców. Nie odpowiadało mi to i bardzo mnie nudziło.

W szkole średniej też nie przepadałam za tą formą ruchu. Tańce były zorganizowane, chodziło się na jakieś dyskoteki, wciąż grała ta sama muzyka. Już wtedy zauważyłam, że rodzaj muzyki ma dla mnie duże znaczenie. Oczywiście, potrafię poruszać się do różnych melodii, ale najbardziej lubię rdzenne, mocne rytmy, które mnie ukorzeniają, łączą z Ziemią. Dlatego właśnie lubię salsę afrykańską, cięższą, transową.
Przyjemność płynącą z tańca odkryłam później, chodząc na „prywatki”. Słuchało się na nich muzyki bardziej awangardowej, rockowej, z mocnym brzemieniem, charakterem. Ktoś przysyłał lub przywoził z Zachodu płyty, jakich u nas nie było: Tangerine Dream, Genesis, King Crimson, Rober Waytt… Do tej muzyki tańczyło się w sposób swobodny, improwizujący, każdy sam ze sobą. To mi dużo bardziej pasowało…

Potem był stan wojenny, spotkania towarzyskie się skończyły… a jeśli się już odbywały, to mieliśmy ważniejsze rzeczy do robienia niż bawić się.
Pełni tańca zaznałam chodząc na warsztaty „5 Rytmów” i improwizację do Kolorów Życia (ośrodek warsztatowy we Wrocławiu). Tam odkrywałam kontaktowanie się w tańcu ze sobą i ze swoją wrażliwością. Uczyłam się też przez jakiś czas tańca brzucha. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Ćwiczyłam sama w domu przed lustrem, na zajęciach obserwowałam innych tancerzy. Przekonałam się, jak mało znam swoje ciało i możliwości, jakie ukrywa. Zapragnęłam więc je odkryć!

Na salsę trafiłam z kolei przez Qigong. Na warsztatach z Mistrzem Liu poznałam Anię, która w Ośrodku 11 Dom prowadziła zajęcia taneczne.  W tym czasie Kolory Życia nieco zmieniły profil, chętnie więc skorzystałam z okazji, aby zaznać czegoś nowego.

Moja salsa była od początku takim rodzajem improwizacji. Podobało mi się, że prowadząca zajęcia nie mówi, jak i co mamy robić. Podaje tylko pewien pomysł, a my za nim swobodnie podążamy. Każda na swój sposób. Jednocześnie obecność każdej z nas jest całością tego tańca.

Taniec jest dla mnie czymś bardzo osobistym i jednocześnie formą sztuki. Nie zawsze mi się udaje zatańczyć tak, jak sobie zamierzyłam, ale za każdym razem jest to dla mnie twórcze. Nie zamykam się wcale w sali do tańca. Lubię tańczyć, gdy myję naczynia, sprzątam, odkurzam. Najlepiej się czuję, tańcząc boso.

Myślę, że taniec rozumiany w ten sposób uwalnia ze stereotypów zachowań. Nie ma miejsca ocenianie, czy to jest ładne, czy nieładne. Po prostu jest się tym tańcem, jest się w nim i z nim.

Dla mnie taniec nie jest „na coś”. To nie tak, że gdy źle się czuję, to idę tańczyć. W czwartki zawsze tańczę, tak jak rano i wieczorem codziennie myję zęby. To coś bardzo naturalnego.

Za każdym razem ciekawi mnie, kogo w tym tańcu spotkam, co się wydarzy, kto przyjdzie. Jestem w nim zrelaksowana, szczęśliwa, nie zdarzyło mi się, abym po godzinie intensywnego ruchu wychodziła zmęczona. Wręcz przeciwnie, gdy mam za sobą ciężki dzień, taniec dodaje mi sił i jeszcze więcej energii.

Te zajęcia czwartkowe są dla mnie wyjątkowe. Niczego tutaj nie musimy na siłę się uczyć. Przychodzimy tańczyć i to, co trzeba dzieje się samo. Jest w tym niewątpliwie jakaś magia.

Ten taniec rozluźnia, otwiera, udostępnia możliwość prawdziwego bycia ze swoim ciałem.

Opowiedziała Basia. Zapisała Olga